Czy zawsze trzeba przezwyciężać książkowy dołek?

 

Moja historia z samodzielnym czytaniem rozpoczęła się dwadzieścia lat temu i dziwnie byłoby oczekiwać, że przez cały ten czas moje upodobania i tempo czytania nie zmienią się ani trochę. No i chęć do czytania też. Są dni, które mogłabym spędzić od rana do wieczora z książką i miesiące, kiedy na samą myśl o sięgnięciu po coś zadrukowanego odechciewa mi się posiadać biblioteczkę. Zwyczajne wzloty i upadki czytelniczej pasji. Bo, że to wciąż pasja przekonuję się, gdy po słabszych okresach potrafię pochłaniać tom za tomem.

Czasem łapię się na tym, że kiedy akurat czytać mi się nie chce, szukam magicznego sposobu na zmotywowanie się. Jakiegoś coachowego zaklęcia, po którym uda mi się zmniejszyć kupkę wstydu. Tak jakby to ile czytam miało większe znaczenie. Jakby było kolejną listą do odhaczenia wśród rzeczy które należy zrobić do końca roku, do trzydziestki, czy też do końca życia.

Tylko, że czytanie powinno być w gruncie rzeczy przede wszystkim dla mnie. Poszerzać mi horyzonty, bawić mnie, wyzwalać emocje, ale na pewno nie te emocje, które wiążą się z presją i przymusem. Bo gdzieś w poczuciu obowiązku łatwo zgubić ekscytację i ciekawość, których i tak raczej mamy niedostatek niż nadmiar. 

Dziś od rana nic nie przeczytałam. Chociaż czeka mnie masa ciekawych lektur wolałam sprzątać mieszkanie, uczyć się języków obcych, odpoczywać inaczej. I może to dobrze, może dzięki temu łatwiej będzie mi docenić kolejne po co sięgnę. Bo w końcu biblioteczka nie ucieknie. Poczeka na mnie spokojnie między jednym odkurzaniem, a drugim. A kiedy w końcu przyjdę przywita mnie jak starą dobrą znajomą bez wyrzutu. 

I tego braku wyrzutu do samego siebie i sobie i wam życzę.

Komentarze