Ciężarna o prawie do wyboru.

 

Jestem w ciąży. Ciąży chcianej i omawianej wielokrotnie przed poczęciem. Ze wspierającym partnerem, wspierającymi rodzinami (moją i partnera), z grupą wspaniałych przyjaciół, którzy jak tylko usłyszeli, że niewygodnie mi się śpi, obdarowali mnie poduszką ciążową i zaoferowali pomoc w przewiezieniu mnie do szpitala przy porodzie jeśli będzie taka potrzeba. W wieku w którym mój organizm jest fizycznie na nią gotowy. Z pewnym zabezpieczeniem finansowym na kryzysowe sytuacje. Mając pracę. Podejmując decyzję z wiedzą na temat skutków ciąży dla mojego zdrowia. Wynajmując na tyle duże mieszkanie, że spokojnie by można odchować na nim i dwójkę dzieci z których każde miałoby swój pokój.

A mimo całego mojego uprzywilejowania wiem, że były dni, kiedy nie byłam w stanie wstać z łóżka, noce gdy nie mogłam spać, tygodnie, gdy nie byłam w stanie nic jeść, miesiące bólu kręgosłupa (a najgorsze dopiero nadejdzie). Zęby nie będą już po ciąży takie jak przedtem, zresztą całe ciało mocno odczuje te kilka miesięcy.

Wiedziałam, że tak będzie, wcześniej, a moja ciąża jest dość standardowa, żaden wybitny przypadek.

Były też dni, kiedy miałam wątpliwości, czy na pewno sobie poradzę. Były dni, kiedy bez powodu wylewałam morze łez (hormony), a partner cierpliwie o mnie dbał i nawet się nie zająknął, że przesadzam. Dni kiedy martwiłam się czy małe będzie zdrowe.

Miałam wsparcie i pełną akceptację.

Wciąż przeraża mnie perspektywa porodu i na razie staram się za dużo o nim nie myśleć. O perspektywie porodu w przepełnionym szpitalu, być może samej, bez osoby towarzyszącej (zobaczymy jakie plany ma covid).

Ale podjęłam decyzję o ciąży.

Bywało i tak, że budziłam się rano i jechałam na SOR, bo krwawiłam, po czym spędzałam tam dwie godziny tylko po to, żeby usłyszeć, że przez co najmniej kolejne dwie nie otrzymam w tym miejscu pomocy i najlepiej dla mnie będzie jechać do innego szpitala, bo potrzebuję, żeby mi przepisano leki na podtrzymanie ciąży.

Ale miałam pracę, w której przełożona rozumiała sytuację.

Wydałam masę pieniędzy na badania krwi, których nie pokrywa NFZ i drugą małą fortunę na prywatne wizyty u ginekologa (ale tu akurat już moja fanaberia, w końcu mogłam próbować się dostać gdzieś na NFZ). Kolejne pieniądze regularnie wydaję na hormony i zapisaną przez lekarza suplementację.

Ale ja tej ciąży chciałam i było mnie na nią stać.

Któregoś dnia, widząc ceny badań prenatalnych (nierefundowanych) spytałam lubego co, jeśli okaże się, że dziecko będzie mieć wadę wrodzoną z którą da się żyć. Jaką decyzję podejmiemy? Wspólnie zdecydowaliśmy, że wychowamy takie dziecko, jakie się pojawi. Mimo to, kiedy ostatecznie zdecydowaliśmy się pokryć koszt badań prenatalnych byłam niesamowicie spięta dopóki nie otrzymałam wszystkich wyników. Mimo wszystko, myśląc o swoim potomstwie myśli się o dziecku zdrowym. I prawda jest taka, że teoria teorią, ale tyle wiemy o sobie ile nas sprawdzono. Nie mogę być pewna, że postawiona przed sytuacją nieuleczalnej wady dziecka faktycznie podjęłabym się porodu i wychowania.

A ja miałam i wciąż mam wsparcie wokół siebie. Nie jestem z tym dzieckiem sama, choć z ciążą w gruncie rzeczy trochę tak.

Tak, dla mnie płód, to nie płód, tylko dziecko. Nie rozdrabniam się szczególnie na etapy życia płodowego i od pierwszych dni nasz zlepek komórek był dla mnie dzieckiem, ale nawet uznając płód za dziecko nie jestem w stanie zaakceptować aktualnej sytuacji aborcyjnej w Polsce.

Wiem, że ciąża i poród to nie coś, co robi się między obiadem, a kolacją w miłej atmosferze, a potem wraca do dawnego życia. Nie podjęłabym się decydowania za kobietę, że musi poświęcić swoje zdrowie fizyczne i psychiczne, finanse i pracę (w różnych proporcjach w zależności od ciąży) dla ratowania innego człowieka, nawet stworzonego połowicznie przez siebie. Tym bardziej nie wyobrażam sobie zmuszać kogokolwiek do porodu, gdy dziecko ma sporą szansę porodu nie przeżyć. Nie wyobrażam sobie miesiącami zastanawiać się jako matka, czy to dziecko, które czuję jak się rusza w ogóle przeżyje, a jeśli tak, to co to będzie za życie. I bez tego części kobiet przydałoby się w trakcie i po ciąży wsparcie psychologiczne. Abstrahuję w ogóle od tego co z tym dzieckiem później, jeśli się urodzi. Od horrendalnych kosztów finansowych i czasowych wychowania dziecka niepełnosprawnego w jakikolwiek sposób. Od stanu domów dziecka. To zupełnie odrębny temat.

Nie godzimy się na przymusowe pobieranie krwi i szpiku dla potrzebujących, czy osocza od ozdrowieńców co zajmuje do paru godzin i ratuje życie. W imię czego godzimy się na kilka miesięcy przymusowego odchowywania dziecka w kobiecie z konsekwencjami dla niej fizycznymi, psychicznymi i ekonomicznymi, a następnie poród, który może być największą traumą jej życia (abstrahuję już od kilku miesięcy abstynencji, utrudnienia w codziennym funkcjonowaniu itp.)? Już na poziomie standardowej ciąży trudno byłoby mi narzucić jakiejkolwiek kobiecie, nieważne jak uprzywilejowanej, takie piętno. Co dopiero w sytuacji trudniejszej? Co dopiero w sytuacji ciąży w której dziecko z dużym prawdopodobieństwem urodzi się z wadą?

Mój syn urodzi się w rodzinie w której jest chciany i wyczekiwany. Mam nadzieję, że uda nam się zapewnić mu wszystko, czego potrzebuje. Cieszę się, że mogłam zdecydować, że chcę w tej ciąży być, dzięki czemu cieszę się każdym jej etapem nawet związanym z pewnymi nieprzyjemnościami. Cieszę się, że jeszcze moje równie uprzywilejowane koleżanki stać na to, żeby mogły również o sobie zdecydować i w razie potrzeby wyjechać za granicę aby uzyskać pomoc. Przykro mi tylko, że wśród nas są też te, które takiego wyboru nie mają, bo w ostatecznym rozrachunku ile wsparcia nie byłoby wkoło, to z ciążą jesteśmy same. Ile osób by nam nie pomagało, to wciąż nasze ciało i nasze życie. I owszem, życie tego małego człowieka w środku potencjalnie też. Tylko kto dał nam prawo do zniewolenia, zmiany życia i odebrania zdrowia jednego człowieka, dla ratowania drugiego?

Komentarze